Ten dzień miał ociekać różowym lukrem i napawać wszystkich szczęściem. Jednorożce, prezenty i tort ze świeczką w kształcie jedynki oraz głośne "sto lat" nie wystarczyły jednak, by zagłuszyć pukanie do drzwi, ani ograniczyć niepokój, jaki przynieśli nieproszeni goście. Marion miała w gronie najbliższych świętować pierwsze urodziny córki, oraz tym samym uczcić rok samodzielnego macierzyństwa. Cała radość i duma ustąpiły jednak miejsca przerażeniu, gdy policja zakuła w kajdanki jej matkę nazywając ją przy tym zupełnie obcym dla młodej kobiety nazwiskiem. Następne godziny potęgowały prywatny dramat. Podejrzana o przestępstwo miała bowiem okazać się morderczynią, która porwała niemowlę i przez lata ukrywała się (z dzieckiem?) przed organami ścigania.
Układanka składała się na jasny obraz - porwana dziewczynka, główna bohaterka bardzo głośnej sprawy, którą żył cały świat to niczego nieświadoma Marion. To oznaczałoby, że przez całe życie żyła w kłamstwie, wszystko co zna jest iluzją, a kobieta, do której mówi(ła) "mamo" wcale jej nie urodziła. Ponadto, wyrwała ją z ramion prawdziwej matki, odbierając jej szansę na dorastanie w pełnej, najpewniej szczęśliwej rodzinie. Czy takie zachowanie można zrozumieć? Wybaczyć?
Potencjał historii jest ogromny, ale sam dobry pomysł to zdecydowanie za mało. Ta książka powinna mną wstrząsnąć, wywołać emocje, sprawić niemalże fizyczny ból spowodowany przeżyciami bohaterów, tymczasem ból owszem sprawiła, ale beznadziejną narracją, irytującymi postaciami i niedorzecznością. Nie porwała mnie opowieść o przeszłości. Nie dotknęła, nie sprowokowała smutku, żalu i współczucia. Marion z kolei otrzymała ode mnie order uznający jej głupotę, naiwność i niedojrzałość za wybitną i maksymalnie drażniącą.
Odkładając jednak na bok wszystkie potknięcia Autorki i wplatanie w powieść wątków, na które chyba nie miała pomysłu przyznać trzeba, że ogólny zamysł był naprawdę dobry i budzący zainteresowanie. Ponadto, teoretycznie dane wydarzenia powinny zalać czytelnika skrajnymi emocjami i uruchomić myślenie nakręcone współodczuwaniem - jest co analizować i nad czym się zastanawiać. Byłam pewna, że tak się stanie i być może za dużo oczekiwałam od powieści, co w ostatecznym rozrachunku rozbudziło we mnie jedynie rozczarowanie. Być może, gdybym podeszła do książki Mirandy Smith spokojniej, pewnie odbiór byłby przyjemniejszy, bo właściwie powieść ta porusza tematy ważne i mocno życiowe. Abstrahując od porwania niemowlęcia, zamordowania jego ojca i pozostawienia biologicznej matki w świecie okrutnego bólu i żalu, autorka serwuje nam opowieść o destrukcyjnym wpływie dzieciństwa, płaceniu za błędy i przede wszystkim ślepej pogoni za miłością, która ma nas ocalić. To właściwie smutna historia człowieka, który zaznał samotności w rodzinie i od dzieciństwa marzył o tym, by stworzyć swoją własną - lepszą, cieplejszą, zdrowszą, opartą na (odwzajemnionej) miłości relację. Potrzeba kochania, dbania i chronienia kogoś, oraz czerpania siły z tej opieki bywa silniejsza niż strach czy moralność. Dodatkowo pojawia się bardzo sprzeczny obraz, który nie pozwala na rzetelną ocenę sytuacji - oskarżona kobieta jest bowiem najlepszą wersją siebie w stosunku do swojej "córki" i "wnuczki". To prawdziwa matka.
Wydaje mi się, że to dobra książka, pod warunkiem, że nie będziemy od niej zbyt dużo wymagać. Kluczem do sukcesu i czerpania radości z czytania jest nie nastawianie się na nowość, która złamie nam serce, odwróci życie do góry nogami i sprawi, że nie będziemy mogli się oderwać od powieści.
NIE MOJA MATKA
MIRANDA SMITH
WYDAWNICTWO: FILIA, MROCZNA STRONA
STRON: 352
ROK: 2021
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz